Yesterday, 05:55 PM
Jestem malarką. Nie z tych znanych, z wystawami w wielkich galeriach. Maluję głównie portrety na zamówienie, czasem pejzaże. To pozwala mi wiązać koniec z końcem, ale niewiele więcej. Mój prawdziwy projekt, od pięciu lat, to seria obrazów abstrakcyjnych o przemijaniu. Pracuję nad tym w starej stodole, którą wynajmuję za bezcen na wsi. To moje sanktuarium. Aż do zeszłej zimy, gdy właściciel powiedział, że sprzedaje ziemię. Nowy właściciel, deweloper, nie będzie chciał artystki w stodole. Miałam pół roku na wyniesienie się i… na znalezienie nowego miejsca. Koszt wynajmu jakiegokolwiek atelier z dobrym światłem przerastał moje możliwości. Byłam załamana. Te obrazy to była moja dusza na płótnie. Bez tego miejsca, bez spokoju, czułam, że mój projekt, a może i cała moja droga artystyczna, umrze.
Przez miesiąc chodziłam jak struta. Malowałam portrety dzieci mechanicznie, a w nocy rozmyślałam, gdzie ukraść te kilka metrów kwadratowych dla siebie. Mój brat, praktyczny inżynier, nie rozumiał mojej „artystycznej rozpaczy”, ale widział, że cierpię. Pewnego wieczoru, przy kolacji, powiedział: „Wiesz, czasem jak mam problem, który wydaje się nierozwiązywalny, robię coś kompletnie odwrotnego do mojego myślenia. Wyłączam logiczną część mózgu. Ty cały czas szukasz rozwiązania jak artystka – emocjonalnie, wizualnie. Może spróbuj znaleźć je jak… gracz. Z zimną kalkulacją. Jako problem do rozwiązania z określonym budżetem na start.” I rzucił mi hasło: „Poszukaj w internecie czegoś jak vavada kasyno. Nie po to, żeby się uzależnić. Ale żeby zobaczyć, jak to jest podejmować decyzje w warunkach niepewności. To może być… performance.”
Performance. To słowo trafiło do mnie. Potraktowałam to jak część procesu twórczego. Akt desperacji jako sztuka. Zarejestrowałam się. Interfejs vavada kasyno był jak dobry obraz – czytelny, ale z głębią. Kolorystyka nie była agresywna. Bonus powitalny potraktowałam jak mój „grant na performance”. Mój cel był jasny: wygrać kwotę równą rocznemu czynszowi za nowe atelier. To był mój „obiekt sztuki”.
Wybrałam blackjacka. Dlaczego? Bo w malarstwie też masz wybory: jaki kolor położyć obok innego, jaki kształt wydobyć. To jest jak decyzja, czy dobierać kartę, czy stać. Postawiłam minimalną stawkę. Pierwsze rozdania były jak szkic – nieudolne, niepewne. Przegrywałam. Ale z każdą grą obserwowałam, analizowałam. To była nie gra, a studium przypadku. Moja „rozpacz artystyczna” zamieniła się w zimną obserwację. To było wyzwalające.
I wtedy, po godzinie tej metodycznej gry, zdarzyła się seria. Trzy rozdania z rzędu, w których moje decyzje – oparte już na jakimś wewnętrznym, wyćwiczonym przeczuciu – okazały się idealne. 21 za każdym razem. Dealer przeważał. Z kilkudziesięciu złotych, moje saldo skoczyło do kilkuset. Pomyślałam: „Ciekawe”. To był pierwszy, mały przełom. Jak udana plama farby na płótnie, która nagle nadaje obrazowi sens.
Zagłębiłam się w grę. Zapomniałam o stodole, o strachu. Byłam tylko ja, karty, i ta potrzeba osiągnięcia celu. Aż w pewnym momencie, już późnym wieczorem, dostałam w rozdaniu asa i dziesiątkę. Blackjack. I dealer też miał asa. Zasady pozwalały na zakup ubezpieczenia – to była nowa dla mnie opcja. Kosztowna. Logika mówiła: nie rób tego. Ale coś we mnie, ten sam instynkt, który mówi mi, gdzie na płótnie dać czerń, szepnął: „Kup”. Wcisnęłam przycisk. Dealer odwrócił kartę – miał drugiego asa. A potem dobrał figurę. Miał blackjacka. Gdybym nie kupiła ubezpieczenia, przegrałabym całą stawkę. A tak… dostałam wypłatę 2:1. Moja wygrana została ochroniona. To był moment olśnienia. Jak w malarstwie, gdy jeden odważny, pozornie ryzykowny detal ratuje całą kompozycję.
Od tego momentu gra potoczyła się lawinowo. Moje decyzje, wsparte tym przypływem intuicji, były trafne. Saldo rosło. Kiedy w końcu spojrzałam na zegar, była trzecia w nocy. A na koncie była kwota, która nie tylko pokrywała roczny czynsz, ale i remont w nowym miejscu. Płakałam. Ale nie z radości hazardzisty. Płakałam z ulgi artysty, któremu właśnie przywrócono możliwość tworzenia. To było jak namalowanie najważniejszego obrazu życia.
Wypłata z vavada kasyno była jak dopełnienie dzieła – procesualna, czysta. Pieniądze poszły na wynajem i adaptację nowej pracowni w starej kuźni. Jest piękna.
Czy gram dalej? Tak, ale inaczej. Czasem, gdy utknę w obrazie, gdy nie wiem, jaki ruch pędzla będzie następny, siadam i gram rękę w blackjacka. Nie dla pieniędzy, dla czystej decyzji. Dla kontaktu z tą samą intuicją, która prowadzi mą rękę przy płótnie. Vavada kasyno dało mi więcej niż pieniądze. Przypomniało mi, że sztuka i ryzyko to siostry. I że czasem, by ocalić swoje sacrum, trzeba wejść do profanum i potraktować je jak kolejne płótno. A na tym płótnie, tamtej nocy, namalowałam swoją wolność. I to jest chyba moje najlepsze dzieło.
Przez miesiąc chodziłam jak struta. Malowałam portrety dzieci mechanicznie, a w nocy rozmyślałam, gdzie ukraść te kilka metrów kwadratowych dla siebie. Mój brat, praktyczny inżynier, nie rozumiał mojej „artystycznej rozpaczy”, ale widział, że cierpię. Pewnego wieczoru, przy kolacji, powiedział: „Wiesz, czasem jak mam problem, który wydaje się nierozwiązywalny, robię coś kompletnie odwrotnego do mojego myślenia. Wyłączam logiczną część mózgu. Ty cały czas szukasz rozwiązania jak artystka – emocjonalnie, wizualnie. Może spróbuj znaleźć je jak… gracz. Z zimną kalkulacją. Jako problem do rozwiązania z określonym budżetem na start.” I rzucił mi hasło: „Poszukaj w internecie czegoś jak vavada kasyno. Nie po to, żeby się uzależnić. Ale żeby zobaczyć, jak to jest podejmować decyzje w warunkach niepewności. To może być… performance.”
Performance. To słowo trafiło do mnie. Potraktowałam to jak część procesu twórczego. Akt desperacji jako sztuka. Zarejestrowałam się. Interfejs vavada kasyno był jak dobry obraz – czytelny, ale z głębią. Kolorystyka nie była agresywna. Bonus powitalny potraktowałam jak mój „grant na performance”. Mój cel był jasny: wygrać kwotę równą rocznemu czynszowi za nowe atelier. To był mój „obiekt sztuki”.
Wybrałam blackjacka. Dlaczego? Bo w malarstwie też masz wybory: jaki kolor położyć obok innego, jaki kształt wydobyć. To jest jak decyzja, czy dobierać kartę, czy stać. Postawiłam minimalną stawkę. Pierwsze rozdania były jak szkic – nieudolne, niepewne. Przegrywałam. Ale z każdą grą obserwowałam, analizowałam. To była nie gra, a studium przypadku. Moja „rozpacz artystyczna” zamieniła się w zimną obserwację. To było wyzwalające.
I wtedy, po godzinie tej metodycznej gry, zdarzyła się seria. Trzy rozdania z rzędu, w których moje decyzje – oparte już na jakimś wewnętrznym, wyćwiczonym przeczuciu – okazały się idealne. 21 za każdym razem. Dealer przeważał. Z kilkudziesięciu złotych, moje saldo skoczyło do kilkuset. Pomyślałam: „Ciekawe”. To był pierwszy, mały przełom. Jak udana plama farby na płótnie, która nagle nadaje obrazowi sens.
Zagłębiłam się w grę. Zapomniałam o stodole, o strachu. Byłam tylko ja, karty, i ta potrzeba osiągnięcia celu. Aż w pewnym momencie, już późnym wieczorem, dostałam w rozdaniu asa i dziesiątkę. Blackjack. I dealer też miał asa. Zasady pozwalały na zakup ubezpieczenia – to była nowa dla mnie opcja. Kosztowna. Logika mówiła: nie rób tego. Ale coś we mnie, ten sam instynkt, który mówi mi, gdzie na płótnie dać czerń, szepnął: „Kup”. Wcisnęłam przycisk. Dealer odwrócił kartę – miał drugiego asa. A potem dobrał figurę. Miał blackjacka. Gdybym nie kupiła ubezpieczenia, przegrałabym całą stawkę. A tak… dostałam wypłatę 2:1. Moja wygrana została ochroniona. To był moment olśnienia. Jak w malarstwie, gdy jeden odważny, pozornie ryzykowny detal ratuje całą kompozycję.
Od tego momentu gra potoczyła się lawinowo. Moje decyzje, wsparte tym przypływem intuicji, były trafne. Saldo rosło. Kiedy w końcu spojrzałam na zegar, była trzecia w nocy. A na koncie była kwota, która nie tylko pokrywała roczny czynsz, ale i remont w nowym miejscu. Płakałam. Ale nie z radości hazardzisty. Płakałam z ulgi artysty, któremu właśnie przywrócono możliwość tworzenia. To było jak namalowanie najważniejszego obrazu życia.
Wypłata z vavada kasyno była jak dopełnienie dzieła – procesualna, czysta. Pieniądze poszły na wynajem i adaptację nowej pracowni w starej kuźni. Jest piękna.
Czy gram dalej? Tak, ale inaczej. Czasem, gdy utknę w obrazie, gdy nie wiem, jaki ruch pędzla będzie następny, siadam i gram rękę w blackjacka. Nie dla pieniędzy, dla czystej decyzji. Dla kontaktu z tą samą intuicją, która prowadzi mą rękę przy płótnie. Vavada kasyno dało mi więcej niż pieniądze. Przypomniało mi, że sztuka i ryzyko to siostry. I że czasem, by ocalić swoje sacrum, trzeba wejść do profanum i potraktować je jak kolejne płótno. A na tym płótnie, tamtej nocy, namalowałam swoją wolność. I to jest chyba moje najlepsze dzieło.

